Poprzedni dzień nie zachęcał w zasadzie do niczego. Niskie chmury, ciągły opad śniegu i mróz sprawiały, że najlepszym z możliwych pomysłem było dotarcie na Rycerzową, żeby po prostu cieszyć się tam absolutną ciszą i spokojem. Styczniowa środa, jeszcze przed rozpoczęciem ferii szkolnych, w powiązaniu z pogodą za oknem dawały niemal pewną gwarancję całkowitej pustki i na szlaku, i w schronisku. Istotnie – miałem wrażenie, że tego dnia byłem jedynym turystą chodzącym po tamtejszych górach.



Tak zakończył się ten dzień.
Poranek dnia następnego przywitał mnie widokiem z okien bacówki generalnie niemal identycznym. Mgła i biel. Brak nawet jakichkolwiek przebłysków widniejszego nieba, jakichkolwiek nadziei na słońce. Żadnych widoków, nawet tych najbliższych. Jedyną różnicą było to, że nie padał już śnieg. W takich warunkach pierwszą narzucającą się, z pozoru jedyną racjonalną, myślą było: zjeść śniadanie, spakować się i ruszać dalej zaplanowaną trasą (w tym przypadku w dół, ku Soblówce). Po co raz jeszcze wchodzić na górę, skoro tam pewnie jest tak samo? Tak jak było wczoraj? Przecież różnica wysokości między Przełęczą Halną a szczytem Wielkiej Rycerzowej to raptem około 60 metrów, między przełęczą a Małą Rycerzową – jeszcze mniej, nic się tam nie może zmienić. Tyle że racjonalne rozwiązania nie zawsze muszą być najlepsze…
Skusiłem się. Około 30 metrów od szczytu coś jakby zaczęło się zmieniać. Z każdym krokiem wzwyż pojawiało się coraz więcej dawno niewidzianego błękitu, a także pierwsze refleksy słońca, wciąż jeszcze ukrytego za chmurami.


No i od razu w takiej sytuacji pojawia się w głowie myśl: czy góra, na którą człowiek wchodzi, nie jest aby minimalnie za niska, czy nie zabraknie tych kilku metrów…?

Nie zabrakło.



Pułap chmur był tym razem na tyle wysoki, że jedynie Pilsko z Mechami zdołały okazjonalnie przebijać się przez tą mleczną granicę. Tego poranka nawet Babia Góra nie dała rady…

Z drugiej strony świata pokonać chmury mógł tylko małofatrzański Rozsutec oraz – prawie – jego skromniejszy brat bliźniak, Stoh.


Na szczycie można byłoby spędzić jeszcze niemało czasu. Natomiast chcąc dotrzeć tego krótkiego dnia na Krawców Wierch, trzeba było schodzić. Już kilka kroków w dół, w stronę Przełęczy Halnej – że tak powiem – sprowadziło mnie na ziemię.


Taka była dalsza część wędrówki: na zboczach – w chmurach, w położonych w dolinach wioskach – pod chmurami. Z ciężkim, ciemnym niebem nisko podwieszonym pod tym zimowym światem, niemal równą linią odcinającym szczyty Worka Raczańskiego.

Jakkolwiek im wyżej w drodze na Krawców Wierch, tym jakby było widniej, niemniej nie należało raczej spodziewać się na hali jakichkolwiek widoków. Wszak Krawcula położona jest blisko 200 metrów niżej niż szczyt Wielkiej Rycerzowej, a warunki pogodowe od rana nie uległy jakimś szczególnym zmianom…

Bacówka na Krawców Wierchu przywitała całkowitą ciszą i pustką. A także nadspodziewanie przyjemnym światłem wpadającym przez okna, sugerującym, że gdzieś wyżej (ale jeszcze niestety nie tu) istotnie może dziać się coś niezwykłego…

Jest taki dobry zwyczaj, żeby po zjedzeniu i napiciu się (w stosownej ilości) w schronisku, póki jeszcze trochę widno, wyjść na zewnątrz pożegnać się z górami. Nawet jeśli szans na widoki czy efektowny zachód słońca nie ma. No to wychodzimy…


Truizmem jest, że w górach pogoda zmienia się szybko. To był ten moment, kiedy dosłownie pojedyncze minuty dzieliły świat pomiędzy wszechobecną mgłę, piękne widoki z morzem chmur oraz ciemności nocy. Zdjęcie powyżej i poniżej zrobione zostały w odstępie ledwie dwóch minut.





A potem nastała noc. W takich jednak okolicznościach śmiało można było oczekiwać, że nie oznacza ona końca widowiska. Istotnie, poranek również nie zawiódł.

Warto zwlec się wcześniej, jeszcze przed wschodem słońca. Kiedyś, zanim Słowacy zabrali się za wycinki na zboczach Krawcowego Wierchu, na panoramę Tatr trzeba było chodzić na Hrubą Buczynę. Teraz wystarczy ledwie kilka minut szybkiego marszu od bacówki – na górę do granicy, a potem jeszcze tylko chwilę na północny wschód, żeby skręcić na słowacką stronę i… podziwiać.

No to zaczynamy spektakl.







Oczywiście wschód słońca nad Tatrami należy do naszych ulubionych raczańskich klasyków, nie wolno jednak zapominać o tym, co w dalszym ciągu działo się na hali…









Trzy morza chmur? Ot, taka (nieco ponad) doba w Worku Raczańskim…































