(Nieco ponad) doba w Worku

Poprzedni dzień nie zachęcał w zasadzie do niczego. Niskie chmury, ciągły opad śniegu i mróz sprawiały, że najlepszym z możliwych pomysłem było dotarcie na Rycerzową, żeby po prostu cieszyć się tam absolutną ciszą i spokojem. Styczniowa środa, jeszcze przed rozpoczęciem ferii szkolnych, w powiązaniu z pogodą za oknem dawały niemal pewną gwarancję całkowitej pustki i na szlaku, i w schronisku. Istotnie – miałem wrażenie, że tego dnia byłem jedynym turystą chodzącym po tamtejszych górach.

Zawieja pod szczytem Wielkiej Rycerzowej.
Na zejściu w kierunku Przełęczy Halnej, widok w stronę szczytu (jakby ktoś się nie zorientował).
Chwilami widać nawet było bacówkę…

Tak zakończył się ten dzień.

Poranek dnia następnego przywitał mnie widokiem z okien bacówki generalnie niemal identycznym. Mgła i biel. Brak nawet jakichkolwiek przebłysków widniejszego nieba, jakichkolwiek nadziei na słońce. Żadnych widoków, nawet tych najbliższych. Jedyną różnicą było to, że nie padał już śnieg. W takich warunkach pierwszą narzucającą się, z pozoru jedyną racjonalną, myślą było: zjeść śniadanie, spakować się i ruszać dalej zaplanowaną trasą (w tym przypadku w dół, ku Soblówce). Po co raz jeszcze wchodzić na górę, skoro tam pewnie jest tak samo? Tak jak było wczoraj? Przecież różnica wysokości między Przełęczą Halną a szczytem Wielkiej Rycerzowej to raptem około 60 metrów, między przełęczą a Małą Rycerzową – jeszcze mniej, nic się tam nie może zmienić. Tyle że racjonalne rozwiązania nie zawsze muszą być najlepsze…

Skusiłem się. Około 30 metrów od szczytu coś jakby zaczęło się zmieniać. Z każdym krokiem wzwyż pojawiało się coraz więcej dawno niewidzianego błękitu, a także pierwsze refleksy słońca, wciąż jeszcze ukrytego za chmurami.

No i od razu w takiej sytuacji pojawia się w głowie myśl: czy góra, na którą człowiek wchodzi, nie jest aby minimalnie za niska, czy nie zabraknie tych kilku metrów…?

Nie zabrakło.

Pułap chmur był tym razem na tyle wysoki, że jedynie Pilsko z Mechami zdołały okazjonalnie przebijać się przez tą mleczną granicę. Tego poranka nawet Babia Góra nie dała rady…

Z drugiej strony świata pokonać chmury mógł tylko małofatrzański Rozsutec oraz – prawie – jego skromniejszy brat bliźniak, Stoh.

Na szczycie można byłoby spędzić jeszcze niemało czasu. Natomiast chcąc dotrzeć tego krótkiego dnia na Krawców Wierch, trzeba było schodzić. Już kilka kroków w dół, w stronę Przełęczy Halnej – że tak powiem – sprowadziło mnie na ziemię.

W otoczeniu bacówki bez zmian.

Taka była dalsza część wędrówki: na zboczach – w chmurach, w położonych w dolinach wioskach – pod chmurami. Z ciężkim, ciemnym niebem nisko podwieszonym pod tym zimowym światem, niemal równą linią odcinającym szczyty Worka Raczańskiego.

Trianguł na grzbiecie przy żółtym szlaku z Soblówki do Glinki.

Jakkolwiek im wyżej w drodze na Krawców Wierch, tym jakby było widniej, niemniej nie należało raczej spodziewać się na hali jakichkolwiek widoków. Wszak Krawcula położona jest blisko 200 metrów niżej niż szczyt Wielkiej Rycerzowej, a warunki pogodowe od rana nie uległy jakimś szczególnym zmianom…

Jedyny przejaw życia na szlaku.

Bacówka na Krawców Wierchu przywitała całkowitą ciszą i pustką. A także nadspodziewanie przyjemnym światłem wpadającym przez okna, sugerującym, że gdzieś wyżej (ale jeszcze niestety nie tu) istotnie może dziać się coś niezwykłego…

Jest taki dobry zwyczaj, żeby po zjedzeniu i napiciu się (w stosownej ilości) w schronisku, póki jeszcze trochę widno, wyjść na zewnątrz pożegnać się z górami. Nawet jeśli szans na widoki czy efektowny zachód słońca nie ma. No to wychodzimy…

Truizmem jest, że w górach pogoda zmienia się szybko. To był ten moment, kiedy dosłownie pojedyncze minuty dzieliły świat pomiędzy wszechobecną mgłę, piękne widoki z morzem chmur oraz ciemności nocy. Zdjęcie powyżej i poniżej zrobione zostały w odstępie ledwie dwóch minut.

Kto mówił, że morza chmur to domena jedynie poranków, a nie wieczorów…?
Śnieg na hali dziewiczy-jedyne ślady były moje.

A potem nastała noc. W takich jednak okolicznościach śmiało można było oczekiwać, że nie oznacza ona końca widowiska. Istotnie, poranek również nie zawiódł.

Warto zwlec się wcześniej, jeszcze przed wschodem słońca. Kiedyś, zanim Słowacy zabrali się za wycinki na zboczach Krawcowego Wierchu, na panoramę Tatr trzeba było chodzić na Hrubą Buczynę. Teraz wystarczy ledwie kilka minut szybkiego marszu od bacówki – na górę do granicy, a potem jeszcze tylko chwilę na północny wschód, żeby skręcić na słowacką stronę i… podziwiać.

No to zaczynamy spektakl.

Krywań ponad wszystkim.

Oczywiście wschód słońca nad Tatrami należy do naszych ulubionych raczańskich klasyków, nie wolno jednak zapominać o tym, co w dalszym ciągu działo się na hali…

Całkowicie skryta w chmurach Przełęcz Przysłop-głęboko wcięte siodło pomiędzy Wielką Rycerzową (z prawej) a Świtkową (z lewej).
Rycerzowe. Zbliżenie pozwala dostrzec, poniżej Przełęczy Halnej, bacówkę.
Skrzyczne.
Morze podchodzi pod zbocza Redykalnego.
To jedna z takich chwil, kiedy Fatra przestaje być najważniejsza na Hali…

Trzy morza chmur? Ot, taka (nieco ponad) doba w Worku Raczańskim…

Na Połoninie

Często w życiu jest tak, że wiemy – coś gdzieś jest, nawet wiadomo dokładnie gdzie, ale jednak tego nie widzimy. Tak było w naszym przypadku z obserwacjami Tatr z Bieszczadów. To, że ich dostrzeżenie z niektórych bieszczadzkich szczytów jest możliwe – to oczywiste (o czym przekonują chociażby dostępne w Internecie wpisy, również tegoroczne). To, że wymagałoby to szczególnych warunków pogodowych, występujących sporadycznie, w zasadzie wyłącznie jesienią lub zimą – to też wszyscy wiedzą. Rzecz jednak w tym, że w naszej obecnej sytuacji, znacznie ograniczającej możliwości dowolnych wyjazdów górskich w zimnych porach roku (zwłaszcza spontanicznych, kiedy można niemal do końca „wyczekiwać” idealnych prognoz pogody), szanse na zaobserwowanie tatrzańskich grani z połonin bieszczadzkich traktowaliśmy w kategoriach cudu, który prawdopodobnie nigdy się nie wydarzy. Przez lata symbolem dalekich widoków Tatr był dla nas ich widok znad Zawadki Rymanowskiej we wschodniej części Beskidu Niskiego. Tymczasem…

Idąc pewnego grudniowego, słonecznego dnia grzbietem Połoniny Wetlińskiej od Przełęczy Orłowicza ku wschodowi, na podejściu pod Osadzki Wierch odwróciłem się, żeby spojrzeć na znane i lubiane widoki: efektownie prezentujący się stamtąd Smerek, a za nim – łagodne grzbiety zachodniej części Bieszczadów.

Tym razem jednak najciekawsze okazało się nie to, co zawsze, ale jakieś novum, śmiało zakłócające linię horyzontu.

Początkowo niewyraźne, ledwie majaczące, przy zbliżeniu poczęło zyskiwać swoje niepowtarzalne kształty i odcienie…

… i wtedy stało się oczywiste, że to nie chmury, nie złudzenie, ale właśnie One.

Widząc, co się dzieje, wiedziałem już, że nie muszę nigdzie się tego dnia śpieszyć, a wszystkie obmyślone wcześniej plany górskie musiały ustąpić jednemu – zostać na górze jak najdłużej, żeby chłonąć to osobliwe theatrum wraz z upływem kolejnych chwil krótkiego grudniowego dnia. Stąd bez żalu można było na jakiś czas zostawić je za plecami, aby dojść do dawnej Chatki Puchatka (bądź – jak nazywa to miejsce park narodowy – „Chatki Puchatka 2”).

Rzecz jasna, sprzed (dawnej) Chatki również Je widać, przy czym niskie już wówczas, ostre zimowe słońce sprawiało, że wyglądały raczej niczym jakaś ułuda nad Działem i Pasmem Granicznym, dająca jedynie mglistą nadzieję, że jeszcze tego dnia się zobaczymy…

Późna godzina pozwoliła tylko na krótkie westchnienie dawnych czasów na Połoninie (eh, gdyby można było zostać tu na noc jak za Lutka…) i nakazywała ruszać w drogę powrotną, znów przez Osadzki…

… gdzie zniżające się słońce rozpoczynało już swój późny spektakl…

… w którym pierwsze skrzypce miały oczywiście zagrać One…

… choć początkowo jeszcze wciąż jakby były nieśmiałe i nie chciały narzucać się otoczeniu.

Kiedy jednak słońce skryło się za Działem…

… a dzień ostatecznie już ustępował chłodowi wieczora…

… rozpoczął się wyścig z czasem, żeby stanąć na szczycie Smerka, nim góry ułożą się do snu.

Już na podejściu widać było, że nie będzie źle. Kiedy tylko ponownie pojawiły się nad bieszczadzkimi grzbietami…

… zaprezentowały cały swój majestat i piękno ostrych grani.

Stojąc na Smerku, nie można było już mieć najmniejszych wątpliwości, co w tym niekończącym się wokół świecie górskich pasm jest najpotężniejsze, przewyższające wszystko inne formą i treścią, jakby z innego świata.

By wymienić tylko część, od lewej: masyw Gerlacha, Wysoka, Rysy, Jaworowy, Łomnica, Lodowy, Kołowy, Jagnięcy i zamykające od prawej łańcuch Bielskie – Płaczliwa Skała i Hawrań. Do Rysów w linii prostej 179 km.

[Przyjaciel zapytał mnie co to za dwie wieże pobudowali… Chmury osiadłe na szczytach Łomnicy i Lodowego, oglądane z tak imponującej odległości, dały niesamowity efekt].

I kiedy wszystko wokół ostatecznie żegnało się ze światem, niknąc powoli w mroku…

… One wciąż trwały niezwyciężone.

W niedzielę 1 grudnia z Bieszczadów było widać Tatry.

Żywioły: lód, czyli woda

Dwa wspomnienia. Bardzo różne, ale ze wspólnym mianownikiem.

Najpierw Karkonosze, styczeń, środek zimy. Dość łatwe wejście na Śnieżkę wśród tłumu weekendowych turystów. Moje spakowane do plecaka („na wszelki wypadek”) raki zaczynają mnie tyleż samo śmieszyć, co ciążyć. Tuż przed zmrokiem docieram do dna Sowiej Doliny, wypełnionego niezwykle szczelnie żywym lodem. Nie raz, nie dwa widziałam oblodzenie w dolinach, zdarzało mi się biadolić, że przydałyby się raczki, ale czegoś takiego nie widziałam nigdy.

Szok i niedowierzanie, ale spieszę się, nie chce mi się zdejmować plecaka, bawić z paskami. Próbuje omijać bokiem (słaby pomysł), zaliczam w międzyczasie glebę albo dwie, kapituluję. Pokornie zdejmuję plecak, kładę go na lód, zakładam raki i gnam – już pewnie – środkiem lodowej rzeki. Szczerze – nie mam pojęcia, ile by to zajęło bez raków i jakie mogłyby być tego koszty czy raczej… kontuzje.

Swoją drogą kiedyś słyszałam sformułowanie, że „w Karkonosze raki to ewentualnie tylko na Śnieżkę”… Zawiera ono w sobie podobną dozę prawdy, jak to, że w Bieszczadach raki nie są potrzebne. Kto widział „szklane góry”, wie, że bez sprzętu stanowią śmiertelne zagrożenie. A „szklane” mogą być różne góry. Nie tylko te typu alpejskiego.

Nas w ten sposób zaskoczyły właśnie Bieszczady. Opisaliśmy to dość dokładnie lata temu tutaj. I choć nie jest to lód w powszechnym rozumieniu przezroczystej masy, to jednak każdy, kto miał do czynienia z lodoszrenią, wie, że w swej naturze bliżej jej właśnie do lodu niż do śniegu. Twardy, lukrowy żart jakiegoś boskiego cukiernika…

Żeby wspomnienie lodu w górach było pełne, nie mogę jednak pominąć tego, co zobaczyliśmy tego dnia pod połoniną, czyli lodowego lasu buczyny.

Mało które górskie wspomnienie jest w nas tak wyraźne jak to, choć bajecznych momentów w naszej pamięci nie brakuje. Drzewa, od pni po najmniejsze gałązki, zaklęte w lodzie. I ten delikatny wiatr, który uruchamiał muzykę – symfonię najdelikatniejszych dzwonków, jakie można sobie wyobrazić…

Ale nie tylko takie dźwięki wydawać może lód… Kiedyś obudziła nas… morskooczna tafla, a dokładniej jej nieziemsko brzmiące pomruki w nocy czy też nad ranem. To też trudno zapomnieć. Może właśnie dlatego, że zima w górach to cisza, bo woda jest uśpiona, zamarznięta… Zaklęta w lodzie.

Żywioły: powietrze, czyli wiatr

Kiedy za oknem mojego bezpiecznego mieszkania szaleje wiatr, zawsze, chcąc nie chcąc, moje myśli wędrują najpierw na Wielką Raczę. Na platformę szczytową, gdzie bardzo rzadko nie wieje, a widok – wyjątkowy. Chwilę potem zaś jestem już w schronisku, ale tym sprzed wymiany okien, gdzie te nieszczelne nie tylko wychładzały, ale również hałasowały, też nad głową, w nocy… I choć wolę ciepłe schronisko, to do tamtych chwil z jakiegoś powodu tęsknię bardzo.

Fragment widoku z Wielkiej Raczy (1236 m n.p.m.)

To jednak tylko początek wędrówki moich myśli wokół wiatru, wichury czy porywów wręcz huraganowych, które zapamiętałam najdobitniej z górskich wędrówek.

Może to i banalne, ale musi być o Babiej Górze, jesiennej, rudej, przez którą przetaczały się chmury. Nie kto inny, a ona właśnie zmusiła nas do odwrotu, właściwie tuż sprzed wierzchołka. Jak się wieczorem okazało, nie tylko nas, ale również ludzi uprawiających o wiele bardziej ekstremalne rozrywki niż wędrówki po Beskidach. Dziwne uczucie. Pouczające i potrzebne. Kilkaset metrów poniżej szczytu była przecież bardzo przyzwoita pogoda, z fragmentami niebieskiego nieba, z widokami. Wietrznie, ale nie żeby na górze spodziewać się kataklizmu, siły utrudniającej marsz, mocy mogącej zachwiać człowiekiem zbyt mocno…

Przełęcz Brona i widok w kierunku strzeżonej przez wiatr Babiej Góry

Bo jak mocno musiało wiać? Przecież na Śnieżkę, w wietrze osiągającym tego dnia w porywach prędkości do stu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, w zimie, weszłam, (weszłyśmy!, bo tam byłyśmy we dwie kobitki, raczej niewyczynowe). Z zatrzymywaniem się po drodze na podejściu i na szczycie, z problemami komunikacyjnymi, bo trudno było się usłyszeć nawet stojąc blisko siebie, nie mówiąc o nawoływaniu na szczycie (pomysł idiotyczny, a wziął się stąd, że chciałam sobie oszczędzić kilka dodatkowych kroków – nie udało się…). Kiedy po kilkudziesięciu minutach w spoczynku, przy ciepłych napojach, opuszczałyśmy przyjazną (choć przecież nieogrzewaną!) przestrzeń budynku pocztowego, wielka była nasza niechęć do wyjścia na zewnątrz. Pewnie podśpiewywałam dla zgrywy „przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda”, by udawać nieco lepszy humor przy mojej drogiej, ale zazwyczaj mniej optymistycznie w takich momentach nastawionej Przyjaciółce.

W drodze na Śnieżkę. Wieje i zimno, ale to wciąż jeszcze nic nadzwyczajnego…

Na zejściu otoczyła nas biel absolutna. Już nie wiatr był najgorszy, ale fakt, że nie było już kierunków. A ten, który początkowo wybrałam, nie doprowadziłby nas do celu, czyli przełęczy Okraj… W głowie już podjęłam decyzję o powrocie. Wizja walki z wiatrem była mniej straszna niż strach przed pobłądzeniem w zimowych Karkonoszach, w temperaturze odczuwalnej Bóg-jeden-wie-jakiej. Na nasze szczęście przyszedł dłuższy moment widoczności, który wystarczył, by dotrzeć do tyczek, wyjść ze strefy chmur i wiatru (który po tej stronie szczytu i tak zdawał się łaskawszy!) i w o wiele bezpieczniejszych już warunkach kontynuować wędrówkę w stronę Jelenki. (Każdy, kto zna choć trochę Karkonosze, wie, że to obiektywnie łatwa trasa latem, pokonywana przez tysiące turystów).

Zawsze w górach (prócz upalnego lata) mam ze sobą kilka par rękawic, by dobierać je do zmieniających się warunków i zminimalizować ryzyko takiej utraty sprzętu, która mogłaby być niebezpieczna (odfrunęła kiedyś komuś rękawica? No, właśnie…). Moja przyjaciółka zazdrościła mi kominiarki, którą miałam pod czapką i kapturem… Buty miałam zimowe, górskie, cieplejsze od uniwersalnych „treków”, gruba bielizna, skarpety… Mimo to i mimo ruchu czułam, jak niektóre części ciała marzły. Bo to wiatr jest głównym czynnikiem wychładzającym. Warto o tym pamiętać.

Miało być o wietrze, zrobiło się o zimie. Cóż. Wiatr zimą to jest coś, nieprawdaż? Zwykle wyjście ze schroniska w Chochołowskiej na Grzesia w temperaturze -16. Na dole szaro, ale spokojnie, mroźna zima. Przy wyjściu ponad granicę lasu zaczyna wiać. Szreń pęka pod rakami. Wieje coraz mocniej. Szczyt (brzmi dumnie!) został zdobyty, ktoś zdjął rękawice, by ustawić samowyzwalacz. Błąd. Ból po tej akcji był podobno wielki… Wszak temperatura odczuwalna wynosiła tamtego dnia jakieś kilkanaście stopni mniej.

Innego zimowego dnia na Grzesiu

Krótka, łatwa trasa na zimowe wspinanie w rejonie Morskiego Oka. Doświadczony instruktor i dwójka żółtodziobów. Warunki śniegowe złe, ale niby nie tak bardzo, by odpuścić. Tylko czemu wszystko zajmuje dwukrotnie (czy aby tylko?) więcej czasu. Gdy docieramy na grań, ściemnia się. Bardzo szybko. I wieje. Jak to na grani. Łatwa latem, tym razem taka nie była. Zęby raków po płytach przyprószonych śniegiem, ostrza czekanów na czymś, czego nie widać. Boże, jeśli polecę, nikt ani nic pewnie nas nie utrzyma. Nie poleciałam. Potem zejście żlebem (ktoś wyłączył wiatr) w śniegu po pas. Żlebem, z którego lawina zeszła chyba następnego dnia, albo jeszcze następnego. Tego już nie pamiętam. Pamiętam jednak, że nawet nasz przewodnik miał obawę, że stanie się to o wiele szybciej, razem z nami, ale ryzyko trzeba było podjąć. Gdy zobaczyłam światełko schroniska, czułam, że jestem bezpieczna, choć to był jeszcze kawałek, również po dziwnie zamarzniętej tafli jeziora. (Dziwnie, bo jedno z nas wpadło nogą po udo). Najbardziej jednak pamiętam grań – wiatr i strach, i nagły przypływ czegoś mocnego i głębokiego, co na dole nazwałam „ciepłymi uczuciami”, do osób mi najbliższych… Chyba naprawdę bałam się bardzo. To był zły dzień na wspinanie i wędrówki w Tatrach. Jak się okazało, do nas wydzwaniano z dyżurki, zaś w schronisku ktoś powiedział: zadzwońcie do swoich, dziś zginął chłopak na Świnicy. Zresztą nie był to jedyny wypadek tamtego dnia…

Jeśli zaś chodzi o ulgę związaną z ciepłym światełkiem schroniska majaczącym w oddali, to podobną czułam jeszcze tylko raz – w Górach Izerskich. I tym razem wiatr mógł wszystko odmienić – nie mróz, ciemność, ilość śniegu czy odległości. Wiatr wpychał w zaspy i ograniczał widoczność, do tego stopnia, że Polana Izerska  mogła stać się bardzo groźną pułapką… Wiatr…

…znów za moim oknem. Tu jestem bezpieczna.

O nowym schronisku na Lubaniu (znów)

O tym, że na tej zacnej górze ma powstać (po raz kolejny w historii) schronisko turystyczne pisaliśmy już… ponad siedem lat temu. Potem, raz po raz, w prasie lokalnej i nie tylko pojawiały się kolejne wzmianki o tym jak to PTTK próbuje wymieniać działki, by mieć gdzie budować, a lokalne władze zacierają ręce, marząc o wielkim wzroście ruchu turystycznego między Ochotnicami a Krościenkiem. Ów „serial” był niekrótki, ale w końcu coś się wydarzyło – ogłoszono konkurs na „modelowe schronisko górskie”, a nawet go rozstrzygnięto. I tak oto miesiąc temu zainteresowani tematem mogli – również w mediach ogólnopolskich – poczytać o tym, jaki projekt wygrał. Uzasadnienie komisji konkursowej (wcale nie byle jakiej, bo konkurs był ogłoszony przez PTTK we współpracy z krakowskim oddziałem Stowarzyszenia Architektów Polskich) dotyczące pierwszej nagrody brzmiał następująco: „I nagrodę przyznano za propozycję odwołania się do archetypu górskiego schronienia. Zaproponowana forma przenosi tradycję budowania górskich szałasów z przeszłości w teraźniejszość i przyszłość. Prosta i ekspresyjna, lecz jednocześnie racjonalna forma może stać się znakiem miejsca. Sposób zagospodarowania terenu bez nadmiernej ingerencji pozostawia go naturalnym, przyjaznym, przybywającym wędrowcom. Wielka wrażliwość na relacje z otoczeniem i zrozumienie potrzeb człowieka jest miarą wartości tej pracy. Nowa forma zlokalizowana w miejscu dawnego schroniska, oddaje hołd historii miejsca”. Powiem szczerze, że gdy obejrzałam zwycięski projekt (duże zdjęcie TUTAJ), coś mnie zabolało. Nie mogłam się powstrzymać od skojarzenia z czymś, co bryłą nigdy nie będzie kojarzyć mi się z górskim schroniskiem, czyli budynkiem na Przysłopie pod Baranią Górą… Pomyślałam też o nowej kasie biletowej w Dolinie Strążyskiej (która także ma nawiązywać do tradycyjnej architektury). W pamięci wrócił również niezrealizowany nigdy (na szczęście) projekt schroniska na Ćwilinie. Potem, na ile się dało, obejrzałam dokładnie inne projekty konkursowe (nagrodzone, wyróżnione) i pomyślałam, że (gdybym z nich właśnie musiała wybierać, to na pewno) wybrałabym inną koncepcję…

Tyle – póki co – na ten temat. Strach jest, co z tego wyniknie, choć historia budowy nowego schroniska już trwa wiele lat i pewnie jeszcze potrwa. Poza tym plany planami, a życie toczy się często po swojemu. Wszak nie tak bardzo dawno temu, na Markowych Szczawinach stary budynek schroniska miał być przebudowany, a w praktyce został zburzony i zbudowany według nowego projektu… To może teraz będzie odwrotnie. Może za kolejne siedem lat ktoś wpadnie na pomysł, by poniżej wierzchołków, tak jak kiedyś, postawić niewielkie schronisko podobne np. do bacówki-Moskałówki, która tam niegdyś stała?.. Pomarzyć zawsze można.

Niedźwiedź w Pięciu Stawach, czyli pandemiczny wpis ekologiczny

Kiedy u nas w kraju nie funkcjonowaliśmy jeszcze z zarazą, tu i ówdzie można było trafić na informację o tym, jak egzotyczne (dla nas) zwierzęta odwiedzają miasta w takich właśnie rejonach. Najpierw były to miejsca azjatyckie, gdzie obserwowano nawet zwierzę uznane za wymarłe, stopniowo, wraz ze zmianą epidemii na pandemię, wieść o opustoszałych metropoliach rozniosła się wśród fauny całego globu – widziano więc pumę w stolicy Chile i kozy w miastach Walii, kojota w San Francisco i  delfiny u wybrzeży Sardynii. Na naszym polskim podwórku można było usłyszeć o spacerujących środkiem (zazwyczaj tłocznych) ulic Zakopanego jeleniach oraz… o niedźwiedziu w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. I tak, jak pierwsza informacja – moim zdaniem – szokująca nie była, bo jeleniowate widzi się w Zakopanem chyba codziennie (choć może nie na skrzyżowaniach), to o niedźwiedziu w Pięciu Stawach już stosunkowo dawno nie słyszałam. Smutne, że pozytywny szok wywołało tym razem coś, co – na dobrą sprawę – powinno być czymś wcale nie aż tak szokującym (dzikie zwierzę w jednym z najpiękniejszych zakątków najwyższych polskich gór)… Powinno, ale nie jest, bo wszyscy wiemy, jak wielkie tłumy chodzą po szlakach Tatrzańskiego Parku Narodowego i jaki wpływ na ekosystem ma nasza obecność właśnie tam. Niedźwiedź objawił się nie po miesiącach czy latach zamknięcia parku, ale po kilku tygodniach, tyle wystarczyło, by przyroda i tutaj zaczęła się „restartować”…

Dolina Pieciu Stawow Polskich_jesien19.jpg

Tęsknię za górami, tęsknię za Tatrami. Bardzo. Po raz kolejny jednak okazało się, że mogę bez nich żyć (zwłaszcza, że moja izolacja od nich trwa sporo dłużej niż izolacja związana z zarazą). Nawet jeśli jest to niełatwe. Gdy jednak usłyszałam o tym, że nasze parki narodowe ponownie się otwierają (TPN – całe szczęście – jako ostatni), pomyślałam, że można by jeszcze poczekać. Zarówno ze względów epidemiologicznych (chyba nie trzeba tutaj niczego tłumaczyć), jak i ze względów przyrodniczych. Bo strach pomyśleć, że za chwilę lub dwie, znów setki, tysiące (a w długi weekend czerwcowy i wakacje dziesiątki i setki tysięcy) miłośników Tatr, również tych, a może zwłaszcza tych, co to „żyć bez gór nie potrafią”, tłumnie będzie przemierzać polskie Tatry… I pomyślałam, że może każdy, zwłaszcza z tych, co to w Tatrach „muszą” być co miesiąc, albo i co weekend (proszę mi wierzyć, że wiem, o czym mówię, bo zaznałam tego narkotyku w swoim czasie), powinien czasami odpuścić, zostać w domu lub zamiast jechać w Tatry, przejść się „tylko” do pobliskiego lasu albo w pola. Dla przyrody, dla zwierząt, dla roślin, dla ciszy. I dla siebie też. Bo im większa tęsknota, tym większa radość potem…

O tym, że dziecko w górach może i ma prawo pomarudzić

Buszując ostatnio nieco po sieci, szczególnie po blogach pokrewnych tematycznie, dotarło do mnie, jak bardzo temat wędrówek po górach z dziećmi (całkiem małymi czy nieco większymi) jest idealizowany. Znajdziemy setki czy tysiące opisów takich wycieczek (gdzie, z kim, którędy, fotografie pięknych krajobrazów i uśmiechniętych dzieci, samych lub z rodzicami), które mają, a na pewno mogą działać jak zachęta (skoro oni tam weszli, to i my damy radę). Czytaj dalej „O tym, że dziecko w górach może i ma prawo pomarudzić”